Dawny Rzgów płonął wielokrotnie. Wystarczyła iskra z komina i ogień błyskawicznie niszczył drewniana zabudowę. Pożary były zawsze utrapieniem mieszkańców. Drewniana zabudowa, słomiane dachy i brak jakiejkolwiek zorganizowanej działalności przeciwpożarowej sprzyjały „czerwonemu kurowi”. Nawet powstanie straży ogniowej u progu XX wieku nie zlikwidowało pożarów, a jedynie je ograniczyło. Na szczęście powstanie OSP zapoczątkowało zorganizowaną i coraz skuteczniejsza walkę z „czerwonym kurem”. Wyciągnięto tez wnioski z ostatniego wielkiego pożaru w 1917 roku.
Wizyty „czerwonego kura” nie były tylko „specjalnością” Rzgowa. W lipcu 1906 roku, a więc na początku działalności straży ogniowej w grodzie nad Nerem, nasi druhowie pojechali gasić w Pabianicach magazyny z bawełną należące do firmy „Krusche i Ender”, a także składy mąki. Walka z ogniem trwała aż 6 godzin. Kilka tygodni później strażacy gasili płonące zabudowania gospodarza Wojciecha Baranowskiego. Ogień strawił doszczętnie 2 obory, ale strażakom udało się uratować dom mieszkalny, w którym ogień zniszczył jedynie dach.
W następnym roku odnotowano aż 13 pożarów. 9 listopada z nieznanych przyczyn zapaliła się stodoła należąca do Łukasza Zapieraczyńskiego. Ogień szybko się rozprzestrzeniał i groził pożarem całej osady. Do tego zabudowania gospodarcze wypełnione były snopami zboża, ziarnem i sianem zgromadzonym na zimę. Sześć stodół nie udało się uratować, ale strażacy nie dopuścili do większej tragedii i ocalili Rzgów.
Chyba do najtragiczniejszego w skutkach pożaru doszło 20 czerwca 1917 roku. O dziwo, nie doprowadziły do niego działania wojenne, wszak był to okres I wojny światowej, a iskra z parowozu. Przez Rzgów przechodziła wówczas linia tramwajowa, a wagony ciągnął… parowóz. Dzień był gorący, wszystko wokół wysuszone było na pieprz, więc iskry z paleniska, z wygarniętego niefrasobliwie przez maszynistę żużlu, błyskawicznie przeniosły się na zabudowania przy torach. Najpierw zapaliło się gospodarstwo Antoniego Salskiego (syna Wojciecha) przy ul. Tuszyńskiej 22, potem wiatr przenosił ogień na kolejne domy. Strażacy przy pomocy 2 sikawek usiłowali opanować ogień, ale wkrótce okazało się to nierealne. Wezwano na pomoc straż z Tuszyna, stamtąd usiłowano połączyć się telefonicznie z Łodzią, ale na skutek pożaru uległy zniszczeniu kable i łączność została przerwana. Oczywiście po jakimś czasie, prawdopodobnie dopiero po dwóch godzinach, strażacy z Łodzi, Rudy Pabianickiej i Pabianic dostrzegli potężny dym nad Rzgowem i przybyli z pomocą, ale ogień wymknął się spod kontroli i mogli jedynie robić wszystko, by uratować przynajmniej część zabudowy. Zresztą mieszkańcy w pewnym momencie poddali się i ratowali jedynie swoje mienie, nie było już mowy o skoordynowanej akcji ratowniczej.
Największe straty odnotowano w południowej części osady i w jej centrum. Ogień nie ominął XVII-wiecznej świątyni (miejscowy kapłan ks. kan. Mikołaj Skowronek uległ poparzeniu), zniszczył też tkalnię miejscowego przemysłowca Antoniego Kellera, Tego dnia ogień strawił 125 domów mieszkalnych i znacznie więcej zabudowań gospodarczych, kilku mieszkańców straciło życie, około 1000 osób pozbawionych zostało dachu nad głową.
Na fotografii z tego okresu widać jedynie zgliszcza w centrum miasta. Po południowej pierzei pozostały jedynie sterczące murowane kominy. Chyba jedynym pozytywnym skutkiem tego wielkiego pożaru była odbudowa domostw, ale już z cegły, a nie łatwopalnego drewna. Wiele domów w centrum odbudowano już w ten sposób, zgodnie z zaleceniem ówczesnych władz.
R.Poradowski